Fiedler Arkady - Rio de Oro.pdf

(766 KB) Pobierz
ARKADY FIEDLER
Rio de Oro
NA ŚCIEŻKACH
INDIAN BRAZYLIJSKICH
CZĘŚĆ I
NAD MAREAUINHĄ: PRZESTROGA CZY GROŹBA?
I odnoszę głos, ażeby przekrzyczeć wrzask dzikich papug, które przed chwilą siadły na pobliskim
drzewie piniorowym.
— Pragnę zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą — mówię do Aprisita Fereiry.
— Senhor pragnie zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą? — powtarza Fereiro
przeciągle, obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. — To niemożliwe!
Fereiro jest urzędowym opiekunem Indian Koroadów, żyjących w dolinie rzeki Ivahy w brazylijskim
stanie Parana. Mieszka u wejścia do rozległej kolonii Candido de Abreu, która stanowi w tej okolicy
najdalej na zachód wysuniętą placówkę cywilizacji, wykarczowaną niedawno temu w puszczy
nadivaheńskiej. Od szeregu miesięcy nasza wyprawa zoologiczna polowała w tej wspaniałej puszczy
dokoła Candido de Abreu, zbierając obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przyszła pora na to,
by wyruszyć dalej na południowy zachód, choćby o kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzić obóz Indian
nad Mareąuinhą i w tamtejszych lasach urządzić łowy na grubego zwierza.
7
Lecz oto napotykam niespodziewane trudności: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk, sprawujący z
ramienia rządu stanowego władzę „dyrektora Indian", nie chce, żebym tam poszedł. W oczach jego
zapalają się złe, zielone ogniki, gdy powtarza twardym głosem:
— To niemożliwe!
Dziwi mnie jego nieprzychylność. Inni Brazylijczycy są na ogół uprzedzająco grzeczni.
Tłumaczę mu, że zamierzam tropić tapiry i jaguary nad Mareąuinhą, tam podobno dość pospolite,
oczywiście wynagradzając Indian za prawo polowania na ich terenie. Lecz Fereiro jest nieustępliwy:
nad Mareąuinhą — zapewnia — narażę się na wielkie niebezpieczeństwo. Klimat tam wyjątkowo
niezdrowy, grasują zabójcze odmiany malarii.
Na potwierdzenie tych słów Fereiro wskazuje na jedną ze ścian swej chaty, przy której w istocie leżą
pokaźne paczki i skrzynie z różnymi lekarstwami. Przypomina mi się, co słyszałem w kolonii o
„uczciwości" Fereiry: że podobno niezły grosz przywłaszcza sobie sprzedając pokątnie okolicznym
osadnikom rządowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czyżby obawa, że wykryję te matactwa, była
przyczyną jego niechęci do mej zamierzonej wyprawy nad Mareąuinhę?
— Nie lękam się chorób — odpowiadam. — Mam dobrą apteczkę polową...
Wtem budzi się oswojona papuga marakana, drzemiąca dotychczas na drągu pod
dachem i, jak gdyby zarażona podnieceniem swego pana, wszczyna ogłuszający wrzask trzepocząc
skrzydłami. Fereiro szybko ją łapie i wyrzuca na dwór.
— Nie wiem, czy senhorowi wiadomo — mówi następnie — że Koroadzi, szczególnie nad
Mareąuinhą, odznaczali się zawsze niespokojnym duchem. Przed pięciu laty doszło tam do krwawego
buntu, który trzeba było przykładnie uśmierzać. Polało się wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego
nie ma należytego spokoju nad Mareąuinhą. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach
indiańskich, tam można iść. Ale nad Mareąuinhę —
to byłoby szaleństwem, senhorl
— Nie przeciw mnie buntowali się Indianie — napomykam z uśmiechem — i nie ja ich przykładnie
uśmierzałem...
Nastaje przykre milczenie. Żałuję, że w ogóle tu przyszedłem. Fereiro nie spuszcza ze mnie
badawczego wzroku i nagle, przeskakując ni stąd, ni zowąd na inny temat, pyta brutalnie:
— W jakim celu, proszę mi wyjawić, w jakim właściwie celu senhor przybył w te okolice?
— Wszyscy tu w całej kolonii Candido de Abreu — wpadam w ten sam ton —
dokładnie to wiedzą: przybyłem, ażeby podjąć wasz skarb brazylijski...
Nie sądziłem, że słowa te podziałają na niego tak dziwnie. Wywołają zdumienie, niedowierzanie,
zielone błyski w oczach. Pyta z odcieniem wrogości:
— Nie rozumiem. Jaki skarb?
Przez otwarte drzwi chaty widać pobliską puszczę. U jej skraju, nie dalej niż o sto kroków od chaty,
stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo suma-uba.
Przed chwilą przyleciało na jego wierzchołek kilkanaście najdziwaczniejszych ptaków
— tukanów — o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w karnawale nosy
— i teraz potężnie pokrakują.
— Oto skarby waszej przyrody, które tu zbieram — mówię wesoło, wskazując na stado tukanów.
Fereiro skinieniem głowy potakuje z uznaniem.
— Rozumiem — powiada — jest pan przyrodnikiem. Rozbawieni śledzimy śmieszne baraszkowanie
ptaków,
lecz po chwili tukany przenoszą się w głąb puszczy.
9
— Czy senhor zna sprawę Niemca Degera z Ponta Grossy? — pyta,potem Fereiro.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin