POLA GOJAWICZYŃSKA
Z SERCA DO SERCA
Utwory z lat 1916-1938 drukowane w czasopismach
Poczytność utworów Poli Gojawiczyńskie], stale dziś wzna wianych i należących od lat do żelaznych pozycji bibliotecz nych z zakresu wartościowej beletrystyki polskiej, sprawia, że nie zawsze pamiętamy o trudnych warunkach startu autorki „Dziewcząt z Nowolipek". Pisała od wczesnej młodości i pierw sze wyróżnienie literackie, na konkursie „Echa Pragi", uzyskała jako dwudziestoletnia dziewczyna. Mimo to do debiutu książ kowego dobrnęła dopiero w siedemnaście lat później. I choć zarówno „Ziemia Elżbiety", jak „Dziewczęta" i „Rajska jabłoń" uczyniły z niej szybko pisarkę niezwykle popularną, laureatkę nagrody miasta Warszawy, jednak nie uwolniło to jej od do rabiania nowelkami, propagującymi składanie oszczędności w PKO, i od publicystycznych serwitutów.
Zresztą nie tylko względy materialne powodowały, że — obok znakomitych powieści — w toku jej pracy pisarskiej powstawały różne produkty uboczne: krótkie opowiadania, szki ce, felietony. Z początku były to wprawki autorki, przygoto wującej się do właściwego startu, później margines pracy nad cyklami powieściowymi, a niekiedy też efekt czysto ludzkich zobowiązań w stosunku do popierającej pisarkę „Gazety Pol skiej", która — głównie za sprawą życzliwego Gojawiczyńskiej Ignacego Matuszewskiego — chętnie zdobiła swe łamy jej krót kimi tekstami literackimi.
W wydanych przed wojną zbiorach opowiadań i szkiców Go jawiczyńskiej, „Dniu powszednim" i „Rozmowach z milczeniem", znalazła się zaledwie cząstka tych drobnych prac, rozsianych po czasopismach. Resztę można by uznać dziś za skazaną w praktyce na zapomnienie, bo któż ze zwykłych czytelników sięgać będzie do prasy codziennej sprzed bez mała półwiecza,
i czasem półwiecza z okładem?
Na takie zapomnienie ów margines beletrystycznej twórczości Poli Gojawiczyńskiej z pewnością nie zasługuje, choćby dlatego, że w pełni dowodzi, jak jednorodny był jej talent narracyjny. Autorka „Dziewcząt z Nowolipek" właściwie nie była w stanie uprawiać innych gatunków pisarstwa niż ten, w którym się ów talent objawił: pisanie to była dla niej opowieść o życiu, które się wokół niej działo, to była narracja, czasem dopełniona akcen tem lirycznych impresji i wyznań, nigdy jednak nie przeradzają ca się w uogólnienie, w publicystykę, w myślenie abstrakcyjne. Interesował ją życiowy konkret i on był jej pisarską fortą: teorie
i doktryny były jej najzupełniej obce.
Lektura krótkich opowiadań, felietonów i obrazków, które gro madzi niniejsza książka, stanowi dopełnienie naszej wiedzy o do robku Gojawiczyńskiej, ale z pewnością nie przeobraża tej wiedzy jakościowo: przeciwnie, utwierdza nas w niej. Ciepły, serdeczny stosunek do otaczających ludzi i spraw, mądry, kobiecy empiryzm, rodzaj reakcji — wyraźnie emocjonalny, typ świadomości spo łecznej — wybitnie demokratyczny, niechętny wszystkiemu, co elitarne, pretensjonalne i wykrygowane, a także uniżone i kła niające się, sentyment do ludzi pracy i do rodzinnego miasta — oto Gojawiczyńska. „Z serca do serca" — ten tytuł mówi wiele. Mówi właściwie prawie wszystko.
I jeszcze może na jedno warto zwrócić uwagę. Najdawniejsze z zamieszczonych tu tekstów powstały przed pięćdziesięciu laty, najmniej dawne — przed laty przeszło trzydziestu. Niby to nie tak bardzo dawno. A jednak czytając nie możemy oprzeć się wrażeniu, że wertujemy kartki kronikarza epoki, która oddala się od nas milowymi krokami. Wszystko tu — zdawałoby się bliskie, codzienne, a zarazem jakże już dalekie! I słowo „stróż" już hi storyczne, i stare warszawskie podwórze z jego swoistą obycza jowością — to relikt. I nawet zwykłe zdanie z któregoś z opowia dań: „nie zapomnij kupić śledzi u Pakulskich" brzmi jakby z kart „Lalki” Prusa.
Ten odcień patyny, który się na opowiadaniach i felietonach Gojawiczyńskiej kładzie, dodaje im tylko wdzięku. Nie przestały one być współczesne w tym, co stanowi o ich tzw. sensie ogólno ludzkim, ale stały się też okruchami historii, wraz ze wspomnie niem o Autorce, które jeszcze tchnie ciepłem Jej żywej postaci, a już marmurzeje.
Ryszard Matuszewski
DWA FRAGMENTY *
P. Stanisławie Lubicz-Sarnowskiej.1
Wśród wielkich zdarzeń, wielkich słów i tragicznych gestów dajcie miejsce i głos także i tym małym, gi nącym bez echa w fali czasu.
Któż bowiem może wiedzieć, gdzie więcej bólu?
I
Mała Lodka Jezierska obudziła się tego dnia bardzo wcześnie. Przeciągnęła się raz i drugi i niezupełnie przytomna rozejrzała się wkoło.
Aha, jak dużo miejsca — pomyślała, wyciągając się w łóżku — już mamy nie ma.
Mała Lodka wtuliła głowę w ramiona i zaczęła drze mać. Coś jej się majaczy. Kolorowe koła tańcują pod powiekami, takie piękne, takie rozmaite.
Ale tuż tuż utkwiła jakaś myśl. Ona nie daje Łód ce zasnąć. Co to było wczoraj wieczorem? — przypo mina sobie Lodka — co to było wczoraj? I nagle siada na łóżku, zupełnie przytomna.
— Mamol — woła. — Już wieml Dziś przyjedzie tato, prawda?
Przypisy dotyczące poszczególnych utworów znajdują się na końcu książki.
A »arna odwraca głowę w stronę łóżka i odpowiada:
— A tak, dziś. Powiedział przecież, że dziś skończą kopać w tym miejscu.
Mama siedzi przy oknie, z głową opartą na dłoniach. Lodka wie, że w ten dzień, kiedy tata ma przyjść z oko pów, matka wstaje wcześnie i ciągle chodzi koło okna,
i patrzy w bramę, choć wie przecież, że tato przyjdzie po południu albo wieczorem. Ale mama porządkuje mieszkanie i woła na Lodkę, żeby nie śmieciła, żeby było czysto — „jak tata przyjdzie". I zaraz potem mama pociera czoło, jakby się bardzo czymś frasowała,
i mówi prędko, jakby się Lodki pytała:
— A może nie przyjdzie, co? A może mu tam coś takiego wypadnie?
Wtedy Lodka oburza Się.
— Ale, co też ta mama! tato by nie przyszedł. Ale, tato by nie przyszedł do nas?
I matka znów zaczyna się kręcić po kuchence, uspo kojona. A Lodka wie, że myśli mamy kręcą się wciąż w kółko — czy tato przyjedzie... czy ten tato przyje- dzie?
Lodka ubiera się. Prędzej, prędzej I Bucików nie trzeba — prawda, mamo, że dziś ciepło?... o jej! jakie słońce! Lodka cieszy się, że jest słońce i że jej tato przyjedzie, ale nie tak znów, jak mama. W tej chwili umysł Lodki zaprzątnięty jest dociekaniem — co się stało na podwórzu, że dzieciaki stróża i Grzelakowej tak krzyczą. Więc Lodka ubiera się na gwałt. Bo jeśli bawią się w wojsko — to Lodka musi być „sanitarką" z krzyżem.
„Sanitarka" z krzyżem musi być koniecznie przy wojnie, bo inaczej kto będzie prowadził Józka Grzela ka, który zawsze dostaje trzy kule w nogę i nie może
s
bić się dalej. Wtedy to Lodka razem z Zosią od stróża biorą rannego pod ręce i przenoszą do szpitala. Ranny wrzeszczy przeraźliwie — zupełnie zdrowym głosem —
i woła, że dostał trzy kule, ogromne trzy kule i jed nego „bąka" w nos.
Narzuciwszy sukienkę, Lodka wybiega na podwórko
i nagle staje:
— A jakie słońce — myśli olśniona. Lodka kocha słońce i patrzyłaby w nie szeroko otwartymi, zachwy conymi oczyma. Ale tato krzyczy i mówi, że to można oślepnąć. Więc Lodka opuszcza powieki i prędko bieg nie na środek podwórka, gdzie pod drzewami bawią się dzieciaki. Nie w wojnę właśnie — ale w babę
i indorka.
Miała baba indorka, indorka, indorka...
Józiek Grzelak jest indorem, a Zosia babą. Józiek wciąż skacze jak indor, baba go szuka i chce wpako wać do worka — ale
Indorek nie gapa
rozpruł worek i skaka, i skaka!
Pyszna zabawa! Lodka rzuca się w jej wir z całym zapałem. Lodce tak jest dziś radośnie i wesoło, że wciąż by się śmiała, tak szeroko, całymi ustami. Wśród gwa ru i krzyków słychać wybuchy jej śmiechu. Lodka śmieje się, coraz przypominając sobie, że to dziś — dziś przyjdzie tato.
Lecz po południu Lodka, zmęczona zabawą, siada na kamieniu przed bramą przycichła i rozszerzonymi oczyma patrzy na ulicę.
— Ech, jak to dziś dziwnie. Nawet tak bardzo nie
huczy w powietrzu, a ludzie biegają wkoło, jakby sią coś stało.
Lodka nawet zaczyna się niepokoić.
Przypomina sobie, co mówili z tatusiem, kiedy był ostatni raz. Pamięta wszystko tak wyraźne. Siedzia ła na kolanach ojca K taka duża pannica, jak mówi mama, i huśtała się.
Raptem spytała:
— Tato, a po co wy kopiecie takie rowy?
Lecz tato pali papierosa i nie odpowiada zaraz. Wte dy Lodka pochyla głowę i usilnie odgania od siebie jedną myśl. Bo w tygodniu, raz wieczorem, kiedy wszyscy stali przed sienią, stary stróż opowiadał, że w tamtą wojnę, co była z Japońcami, było tak dużo poranionych ludzi, że wrzucali ich w doły razem z umarłymi i zasypywali ziemią.
Lodce z przestrachu przestało bić serce. Długo nie mogła zapomnieć tych ludzi, którzy leżą tam w dole, zasypani ziemią. A jeszcze żyją. I ziemia już im nie da żyć, ale jeszcze żyją.
I nagle Lodce przychodzi do głowy jedna straszna myśl. Serce Lodki drży mocno i niespokojnie, gdy hu śtając się na kolanach ojca — pyta:
— Tato, a na co wy kopiecie takie rowy?
I Lodka chce wiedzieć prędko, prędko, a jednocze śnie chce krzyczeć, żeby tato nie powiedział tego stra sznego, żeby ten jej tato...
Lecz tato po chwili odpowiada spokojnie:
— Widzisz, córko, w tych rowach siedzą żołnierze i strzelają!
— Do kogo, tato, oni strzelają?
— No, do drugich.
— Do takich samych żołnierzy? — pyta Lodka i dzi wi się.
A tato kiwa głową.
— Widzisz, córko, niby do takich samych, a niby nie. Ale ich wszystkich jednakowo boli, jak kulka trafi.
I Lodka cieszy się, że jej tato nie kopie rowów, gdzie się zakopuje ludzi. Lodka cieszy się — że to nieprawda, a jednocześnie jej mała myśl zatrzymuje się w jednym miejscu, na jednym pytaniu, na które Lodka nie może znaleźć odpowiedzi: dlaczego to ludzie do siebie strze lają?
Siedząc na kamieniu i rozmyślając, Lodka wyobraża sobie taką chwilę, kiedy zobaczy tatę, idącego do do mu. I wyobraża sobie, jak to mama będzie wychodziła co chwila do tej dużej ulicy — do rogu. Ale Lodka spostrzeże pierwsza, tak, Lodka będzie biegła, z ca łych sił wyprężając swe małe, proste nóżki. I z takim rozpędem uwiesi się tacie na szyi, że tato już jej nie puści.
— Ech, co tam — myśli Lodka czując, że coś ją szczypie w oczy — ech, co tam! pójdę bawić się z Bron ką w sklepiki.
I za chwilę, na schodach prawdziwego sklepiku, z boku, otworzono drugi sklepik. Jest tam cukier z od łamków muru i mąka z piasku, i marchewka z cegły, i torby ze strzępów starej gazety, i wagi z zapałek i patyczków. Jest „kupcowa", co kupuje, i „kupcowa", co sprzedaje, ale jedna i druga nazywają się „kup cowe".
Lecz Lodce szybko przykrzy się ta zabawa.
Lodka oparła głowę o szyld sklepu i patrzy na ulicę. A tam, dalej, pod kasztanami, stoi mama i sklepikarka, i jeszcze jakieś sąsiadki. Wszyscy rozmawiają. Lodka widzi, że twarz mamy drga i że mama niespokojnie roz kłada rękoma i coś bardzo opowiada. I wszyscy patrzą w drugą ulicę, a Bronka powiada, że tam przeciągają druty.
— Aha, widzisz tam, gdzie stoją takie duże żelazne
U
słupy — opowiada Bronka, przesypując „mąkę" przez palce — i opowiada dalej z przerwami — bo mają przyjść Niemce — i...
— Ważna mi rzecz! — przerywa Lodka. — O, tu na rogu też stoi taki słup i nic.
Zresztą Lodka nie słucha, oo mówi Bronka. Patrzy teraz uważnie i długo tam, gdzie stoi mama. Lodka wie, że mama tylko tak sobie opowiada i rozmachuje ręko ma, ale przecież mama wciąż czeka i myśli o jednym: żeby tato jak najprędzej wrócił. Lodka to wie i za czyna się uśmiechać do mamy, i robi jej się jakoś — sennie. Widzi żołnierzy, co stanęli tam na rogu i oto czyli słup. Bronka zaraz poleciała tam, ale ją odpędzili, i stanęła sobie na drugiej stronie, przy bramie. Lodka znów patrzy na mamę. Och, jak to mama coś prędko mówi, a oni wszyscy — słuchają, słuchają. Wtem Łód ce zdaje się, że mama nagle i tak strasznie prędko od dala się i jest już tak daleko — daleko. Ale Lodka uśmiecha się wciąż do niej i myśli, że jej się pewnie spać chce... bo przecież mama stoi — tuż-tuż.
Nagle rozlega się straszny huk. Ktoś krzyczy. Ale Lodka nie może się już ruszyć, jest jak odrętwiała... Tylko wciąż uśmiecha się w stronę mamy. Ktoś krzy czy — dużo ludzi krzyczy.
Lodka czuje jedno mocne, bardzo mocne uderzenie w nogi. Wtedy patrzy szeroko rozwartymi, nieświado mymi źrenicami — i widzi — że tam na trotuarze leżą dwie jej nogi, a tu, blisko — duży kawał żelaza.
Lodka jest zupełnie przytomna — tak widzi wszyst ko — dobrze, zupełnie dobrze — tak... a to mama...
Lodka podnosi głowę. Jej oczy wciąż zdumiałe i ja sne patrzą wprost w źrenice mamy. Twarz jej blednie coraz więcej — Lodka podnosi ręce i rozkładając je
sennym ruchem — rzuca zdziwione, poszarpane pyta nia:
— Mamo, gdzie są moje nogi? dlaczego, mamo? Dlaczego moje nogi tak da-le-ko?
Dla — cze — go?
II
Panna Stefa chodzi od domu do domu i żegna się ze swoimi koleżankami, tak samo jak ona — nauczyciel kami. Jej łagodne, ciemne oczy wpatrują się długo i bacznie w niespokojne twarze panien.
Pannie Stefie żal jest okropnie rozstawać się z nimi i wracać na Pragę, do pustego, dopiero co zajętego mieszkania. Przedłuża więc jak może swoje wizyty i opowiada o tym, co się dzieje na Pradze, jakie sze regi dorożek stoją przed stacjami, jak ona i pani prze łożona przenosiły się z lokalu pensyjnego w głąb uli cy.
— I pani przełożona? — pytają wtedy chórem pan ny.
Panna Stefa potakuje.
— Tak, naturalnie, i pani przełożona. I opowiada da lej o tym, że z pensji nic się nie zabrało. Wszystko stoi na miejscu.
— Bo, moje drogie — mówi panna Stefa — raptem może się wszystko uspokoić i pewnego pięknego po ranka znajdziemy się wszyscy razem na pensji — taki
I podnosi się.
— No, pal Uciekam, bo mi jeszcze most przed nosem wysadzą w powietrze — żartuje panna Stefa. Jednocze śnie czuje, że lada chwila wybuchnie płaczem.
„Co mi się dziś stało? — złości się w duchu panna Stefa. — Co za ckliwy nastrój."
A one żegnają ją długo i serdecznie.
Niektóre proszą, aby została w Warszawie.
— Nie, niei — protestuje panna Stefa. — Każdy po winien być na miejscu, tak najlepiej. Zresztą nie boją się nic a nic. Najlepszy dowód, żem przyjechała. A po wiadam wam, most podminowany, że ho!
— No, żegnajcie mi! ...
ularzymek